niedziela, 1 września 2013

Rozdział I

Nazywam się Hope Rechard.
Większość osób nazywa mnie dziwadłem, co w sumie nie jest tak dalekie od prawdy. Mam 14 lat, ADHD i dysleksje a także dość dziwną przypadłość (jakby ADHD i dysleksja nie były dziwne) – gdzie tylko pójdę, wokół mnie zbierają się różne, dziwne zwierzęta, co bywa dość… kłopotliwe.
Pewnego razu, to była 6 klasa podstawówki, podczas ostatniej klasówki z matmy, w samym środku sprawdzianu do klasy wszedł… jeleń. Nie byłoby to tak bardzo dziwne gdyby nie to, że mieszkam w Nowym Jorku, gdzie rzadko spotyka się jelenie pośród wieżowców. Cała klasa, włączając w to przemiłą panią Berner, z wrzaskiem uciekła z pomieszczenia, podczas gdy ja stałam jak wryta. Wiedziałam, że powinnam wyjść, jednak coś ciągnęło mnie do tego zwierzęcia. I mogłabym się założyć o milion dolarów, że ów jeleń do mnie przemówił. Po chwili zniknął i wszystko wróciło do normy. Uczniowie znowu weszli do klasy i zabrali się za swoje arkusze, a pani Berner ponownie wertowała najnowszy numer „New York Times’a”. Gdy wspomniałam o jeleniu popatrzyli na mnie jakbym spadła z innej planety.
Później wielokrotnie próbowałam zagadnąć o tym kogokolwiek, bo byłam pewna, że to jakiś żart. Zawsze jednak spotykałam się z dziwnymi spojrzeniami, aż po niedługim czasie cała szkoła zaczęła szeptać o moim prawdopodobnym urazie mózgu czy czymś podobnym. Ja sama prawie zaczęłam wierzyć, że mi się przewidziało. Prawie, ale nie do końca.
Od tego czasu prawie cała szkoła mnie unika. Nie robią tego tak otwarcie, co to, to nie. Przecież szkoła Goode promuje brak rasizmu, tolerancję i inne rzeczy, których oczywiście nikt nie przestrzega. Często jednak odczuwam bycie klasowym dziwadłem. Kiedy próbuję do kogoś zagadać najczęściej kończy się to tym :
Ja : Cześć, co tam?
Ktoś : Dobrze.. O, chyba ktoś mnie woła, muszę lecieć. Cześć.
I zwykle owa osoba oddala się ode mnie jak najprędzej po chwili dołączając do swojej paczki i szepcąc coś na mój temat.  Nie żeby mi to szczególnie przeszkadzało, jestem typem lekkiego odludka i najlepiej czuję się w towarzystwie mojej przyjaciółki – Vivian.
Jeśli już o niej mówię. Vivian jest ode mnie lepsza w każdym calu, począwszy od imienia. Vivian, takie poetyckie, niby z bajki. Jej rodzice mieli naprawdę dobry gust, nie to co moi. Rząd powinien zakazać nosić imię Hope, które według mnie jest najgorszym imieniem jakie zna ludzkość. Następną lepszą rzeczą jest wygląd. Czy moja przyjaciółka urodziła się po to, aby mnie wprawiać w kompleksy? Długie, kasztanowe włosy, opadające kaskadami aż do pasa, gładka, brzoskwiniowa cera i wielkie zielone oczy i ta smukła sylwetka  to zdecydowanie ideał dziewczyny.  A ja? Największy rudzielec na świecie z o wiele za bladą cerą, która nawet po kilku godzinach leżenia na pełnym słońcu ani trochę nie zbrązowiała, niska i pryszczata. Wydawałoby się, że to już za dużo jak na taką dziewczynę jak ja. Ale oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie miała jest jeszcze jednej rzeczy, przez którą czuję się jak najgorsza oferma. Vivian zawsze jest opanowana i łagodna, podczas gdy ja rzucam się z nożem kolegę, który przez przypadek poplamił mój zeszyt. Nie moja wina, że taka się urodziłam. Mój ojciec jest jeszcze większym samotnikiem niż ja. Siedzi całymi dniami w lesie obserwując jakże nudne życie mrówek i innych owadów, które do najpiękniejszych nie należą. Czasem zdarza się, że nie widuję go kilka dni, bo „prowadzi badania”, jak to sam nazywa. Dla mnie nie ma nic odkrywczego w siedzeniu cały dzień bez poruszania się z dziwną kamerką przypiętą do jeszcze dziwniejszego kasku.
Matki nie poznałam. Według tego co mówi ojciec, a ja nie radzę mu ufać, odeszła zaraz po moich narodzinach. Podobno była piękna, choć nie opisał tego dokładnie. Gdy pytałam go, jaki miała kolor włosów, czy choćby jak miała na imię –milkł. Taki jest mój ojciec. Jak można nie pamiętać imienia matki swojej córki, do jasnego gromu?  W sumie nie dziwię się nawet, że od niego odeszła. Któż by wytrzymał z takim odludkiem jakim jest Alber Rechard? Bo ja zdecydowanie już nie wytrzymywałam, a czekały mnie jeszcze 4 długie lata w jego domu, aż osiągnę dorosłość. A wtedy zamierzam się wyprowadzić, czy tego chce czy nie.  Cóż… nie wiedziałam, że wyprowadzić się od niego przyjdzie mi tak szybko.
~~
Następna nudna przerwa, podczas której będę siedzieć razem z Vivi na korytarzu i obgadywać przechodzących uczniów. Nawiasem mówiąc, ostatnio stało się to naszą ulubioną rozrywką, zaraz bo siedzeniem całymi dniami w kawiarni. Tak, przyznaję się. Ja, Hope Rechard (ciągle się krzywię na widok tego imienia) jestem, wraz z moją przyjaciółką Vivian McGross uzależniona od kawy.
- Patrz, przystojniak na horyzoncie. – szturchnęła mnie Vivi przy okazji wyrywając mnie z dość pesymistycznych myśli na temat własnej beznadziejności.
- Gdzie? – zaczęłam rozglądać się dookoła nie widząc nic specjalnego. Zwykli uczniowie naszej pokręconej szkoły, czyli dresiarze, goci i inne osobliwości razem wzięte, lalunie poprawiające po raz setny swój makijaż i.. zobaczyłam go.
Czarne włosy miał rozwichrzone we wszystkie strony, jakby przed chwilą wstał z łóżka, albo, co gorsza, nigdy nie widział na oczy grzebienia. Wolałam tę pierwszą wersję. Oczy miał koloru morza, zielono-niebieskie. Może to dziwne (jak cała moja marna istota), ale miałam wrażenie, że widzę w nich wzburzone fale, a nawet cały ocean.
Tak, zwariowałam.
W przeciwności do innych typowych osobników płci męskiej, był wysportowany, choć nie wyglądało na to, aby całymi dniami przesiadywał w siłowni chcąc zrobić wrażenie na dziewczynach. Po prostu taki był. Skóra lekko opalona, jakby niedawno wrócił z długich wczasów.  W sumie, za tydzień kończy się szkoła, lato w pełni. Może opuścił sobie szkołę na kilka dni. Na moje oko, wyglądał na około 16-17 lat, choć nie byłam pewna. Moje oko w większości przypadków zawodzi, jak to było podczas hamowania na łyżwach. Źle oceniłam odległość i… zapomnijmy o tym.
Chłopak niewątpliwie był przystojny, lecz raczej nie dla każdego. Dla mnie jest typem jeżdżącym na deskorolce, co nie wszystkim dziewczynom musi się podobać. Jedne wolą zawsze perfekcyjnych lalusiów w garniturach, do których raczej ten chłopak nie należał, inne luzackich i zabawnych kolesiów
Nie byłam pewna czy dobrze widzę, ale tak. Chłopak szedł bardzo powoli, co chwilę rozglądając się dookoła. Wyglądał, jakby kogoś szukał… albo się skradał. Przed czym można jednak chować się w wielkiej szkole? Może rzucił dziewczynę, a ta jest na niego wściekła? Tak, to by było bardzo możliwe.
- Halo, ziemia do Hope. – machała mi przed oczami Vivi, krztusząc się ze śmiechu. – On już przeszedł i wcale nie zauważył twojej dziwnej miny. Nie chcesz wiedzieć jaka ona była.
Tak, raczej nie chciałam wiedzieć. Kiedy za dużo myślę robię bardzo dziwne miny, które okropnie wykrzywiają mi twarz. Wolę nie myśleć co by było, gdyby chwilę wcześniej ten chłopak na mnie popatrzył. Pewnie chciałabym zapaść się pod ziemię, co nie było tak wcale trudne, zważając na pękającą w niektórych miejscach podłogę.
- No, hmm. Bardzo się cieszę. – wymruczałam coś niezrozumiałego w odpowiedzi, na co moja ukochana i zawsze rozumiejąca przyjaciółka wybuchnęła niekontrolowanym śmiechem.
Na końcu języka miałam już jakąś ciętą uwagę, których w ostatnim czasie jakoś wcale mi nie brakuje, gdy zbliżyły się do nas dwie, najgorsze lalunie na świecie. Zamieniłabym wszystko, byleby tylko nie spotykać się z nimi. Wyobraźcie sobie dwie potraktowane bardzo mocnym makijażem cheerlederki, wymachujące do wszystkich swoimi kolorowymi pomponami. Są bardzo, bardzo miłe dla każdego chłopaka, przez co ci palanci zadurzają się w nich bez pamięci. Najczęściej, gdy któryś z nich zostaje chłopakiem cheerlederek niknie w niewyjaśnionych okolicznościach. Przypuszczam , że kończą w psychiatryku. Dla nas, czyli zwykłych uczennic  Goode, są najwredniejszymi zołzami jakie można spotkać w okręgu całego stanu. Często, niechcący, moja szafka przytrzaśnięta jest kolorowym pomponem, co wcale nie jest takie miłe. W szczególności gdy trzyma tam się bardzo ważny referat na historię. Takie właśnie są Kelli i Tammi.
- Czego chcecie? – warknęłam, choć wcale nie siliłam się na taki ton. To po prostu samo wychodziło, gdy tylko zobaczyłam te dwie idiotki.
- Hope, kochanie, ciągle tak nas nie lubisz? – wyszczerzyła, w sztucznym uśmiechu idealnie białe zęby, Tammi. – Chciałybyśmy tylko porozmawiać. Tylko… bez twojej przyjaciółki. – ostatnie słowo wymówiła z takim grymasem na twarzy, jakby bardzo bolał ją ząb.
Po co miałabym rozmawiać z nimi? Pewnie znów wymyślą coś równie głupiego jak pieczenie ciasteczek dla biednych kotków (który kot lubiłby owsiane ciasteczka niskokaloryczne?) albo zbiórka na nowe ubrania dla szkolnych cheerlederek.
Miałam zaprzeczyć i dodać do tego jakąś zgryźliwą uwagę, ale napotkałam zachęcające spojrzenie Vivi. Odkąd ona tak lubiła Kelli i Tammi? A może chciała abym na spokojnie przywaliła im prosto w twarz?
W każdym bądź razie, niewiele myśląc skinęłam lekko głową. Mogłabym się założyć, że zobaczyłam na twarzy Kelli wyraz tryumfu, ale nie zastanawiałam się nad tym dłużej. Myślałam tylko o tym, aby już to mieć za sobą.
- Tędy. – rozkazała Tammi prowadząc mnie w wąski korytarz. Od ilu lat jestem w tej szkole, nigdy nie szłam tym korytarzem. Był znacznie inny niż te, którymi chodziłam najczęściej. Ze ścian odchodziła farba, niekiedy i tynk, podłoga pokryta była dużą ilością kurzu, na który oczywiście ma m alergię.
Wreszcie doszłyśmy do małych drzwi całkiem poobdzieranych z lakieru. Kelli otworzyła je przede mną zapraszając do środka, a ja popatrzyłam się jeszcze raz za siebie, życząc sobie w duchu szczęścia. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że daleko, daleko za mną stał ów chłopak, którego niedawno zobaczyłam. Co on tu robił? A może śledził cheerlederki? Byłoby to całkiem możliwe, zważając na to, że każdy się w nich zakochuje.
Biorąc głęboki wdech przekroczyłam wysoki próg, oddzielający korytarz od pomieszczenia. Była to mała, całkowicie pusta sala do której światło dostawało się jedynie dzięki małemu okienku tuż przy suficie. Ściany pokrywały liczne graffiti, tak, że nie było widać już jaki miały kolor. Podłoga zaś była wytarta, jakby chodziły po niej całe pokolenia młodzieży.
Teraz jednak pomieszczenie wydawało się być nieuczęszczane od wielu, wielu lat. Przyznam szczerze, że widok ten trochę mnie zaskoczył a jeszcze bardziej przestraszył. To było jednak nic z tym, co miało czekać mnie w niedalekiej przyszłości.
- Po co mnie tutaj zabrałyście? – zapytałam starając się powstrzymać drżenie głosu.
Chyba mi się nie udało, bo obydwie ryknęły śmiechem, jakbym to co powiedziała było najzabawniejszym żartem jakie usłyszały. Wreszcie odezwała się Kelli.
- Widzisz, droga Hope. Zwykle nie atakujemy dziewczyn, ale jesteś półboginią więc.. Można uznać, że ta zasada się nie liczy.
Nie miałam nawet czasu zapytać, czy zwariowały, bo mówiąc te słowa zaczęły się zmieniać. Dosłownie. Ich twarze i ręce znacznie pobladły, tak, że były już bledsze niż moje, a to należało do dużego osiągnięcia, skóra zrobiła się śnieżnobiała, oczy całkiem czerwone, a z ust… wystawały najprawdziwsze kły!
Ja chyba naprawdę zwariowałam. Zobaczywszy je wrzasnęłam jakby ktoś przyłożył mi rozpalony do czerwoności metal i w pierwszym odruchu chciałam uciekać. Moje nogi jednak, co zwykle się nie zdarza, odmówiły posłuszeństwa. Jakbym była sparaliżowana.
- Teraz się policzymy, Hope. W sumie, polowałyśmy na kogoś innego, ale ty też jesteś dobra.
Podchodziła do mnie powoli, jakby syciła się moją bezradnością i przerażeniem. Teraz dopiero zobaczyłam jej nogi. Były jeszcze dziwniejsze niż cała reszta. Pod krótką spódniczką cherlederki lewa noga była.. włochata?  Natomiast druga, chyba zrobiona z brązu.
W normalnych warunkach wybuchnęłabym śmiechem, teraz jednak nie byłam w stanie się ruszyć, a co dopiero cokolwiek powiedzieć. Czułam, jak przerażenie ogarnia moje ciało, a Kelli była coraz bliżej, obnażała powoli kły.
Zamknęłam oczy i wymówiłam w duchu krótką modlitwę. Zginę od rąk cheerlederek, które zamieniły się w dziwne stworzenia, co było najprawdopodobniej zwykłym wytworem mojej chorej wyobraźni.  W sumie to byłam gotowa na śmierć.
Kelli rzuciła się na mnie i w chwili kiedy czułam już jej śmierdzący oddech na szyi drzwi do sali gwałtownie się otworzyły. Rozwarłam powieki i ujrzałam tego samego bruneta, którego zauważyłam już dwa razy na korytarzu. Tym razem trzymał w ręku…  czy to był miecz?! Tak, nie mogłam przecież się mylić. Był to najprawdziwszy miecz zrobiony z czegoś, o czym nie miałam pojęcia. Zdecydowanie nie była to stal.
W każdym bądź razie ciął tym swoim mieczem Tammi, która zmieniła się w kupkę popiołu. Jak dla mnie wyglądało to ohydnie, ale wciąż nie byłam pewna czy śnię. Bo przecież cheerlederka zamieniająca się w proch to nie jest nic normalnego.
- Ty! – wrzasnęła z drugiego końca pokoju Kelli. – Pożegnaj się z życiem!
- Raczej nie mam zamiaru. Czy ty nie powinnaś służyć czasem Hekate? – odpowiedział jej chłopak zbytnio nie przejmując się wściekłym tonem cheerlederko-wampiro-kozło podobnego coś.
- Nie zmieniaj tematu! Już jej nie służę! Giń ! –krzyknęła po raz drugi i rzuciła się na chłopaka w oszałamiający tempie, podczas gdy ja stałam w osłupieniu przyglądając się tej scenie.
- Chodź. – brunet złapał mnie za przegub. Chciałam się wyrwać, lecz trzymał mnie w stalowym uścisku. – Chodź, błagam cię. – powiedział po raz drugi, a ja ustąpiłam.
Czy postradałam zmysły? Raczej tak. Dałam się poprowadzić jakiemuś nieznajomemu chłopakowi, który w dodatku trzymał w ręku narzędzie zbrodni, najprawdopodobniej ukradzione z jakiegoś muzeum.  Mógł to być jakiś chory na umyśle człowiek, który uciekł z psychiatryka, albo co gorsza gwałciciel.
Wydostaliśmy się ze starego budynku przy akompaniamencie krzyków Kelli mieszanych z wrzasków przerażenia innych uczniów. Już z daleka słyszałam wycie syreny policyjnej, która jak zakładałam, już pędziła aby wsadzić mnie do więzienia. Jakoś nieszczególnie wyobrażałam się w zakładzie poprawczym. Swoją drogą, ciekawa jestem czy mojego ojca by to przejęło.
- Stop. – wyrwałam się chłopakowi, gdy już znaleźliśmy się na zatłoczonej ulicy, gdzie na pewno nie znalazłyby nas radiowozy policyjne ani dziwne cheerlederki. –Dlaczego Kelli i Tammi zmieniły się w jakieś potwory? Czemu trzymałeś miecz? Gdzie jest moja przyjaciółka? I KIM TY DO CHOLERY JESTEŚ?!
Przystanął na chwilę, ale jak widać nie był zbyt zmęczony. Uśmiechnął się do mnie, jakbym przypominała mu kogoś kogo znał. Nie obchodziło mnie zbytnio jakie on ma znajomości. Chciałam tylko szczerej odpowiedzi na moje pytania. Czy to tak dużo?
- Zacznę od końca, okej? Jestem Percy, nie wiem gdzie jest twoja przyjaciółka, trzymałem miecz aby cię uratować, a empuzy… No cóż, przykra sprawa. Ostatnio przestały służyć Hekate i mamy pewne problemy.. z pożeraniem herosów.
Empuzy? Hekate? Herosi? Te wszystkie nazwy skądś znałam, chyba z mitologii, o której czasem opowiadał nam nauczyciel historii.
Nie dane mi było odpowiedzieć gdyż całkiem blisko usłyszeliśmy syrenę policyjną i głos pochodzący z głośnika.
- Ktokolwiek widział dwóch zbiegów – Hope Rechard i Percy’ego Jacksona. Dziewczyna  o długich rudych włosach i piwnych oczach ubrana była w czarną bluzę. Chłopak już wcześniej podejrzewany był o zdemolowanie szkoły. Krótkie czarne włosy, zielone oczy ubrany był w niebieską bluzę. Ostatni raz widziani byli…
- Znowu to samo. – mruknął pod nosem ciągnąc mnie znów w stronę ulicy. Zabrzmiało to tak, jakby co rok szukała go policja. Miałam coraz to gorsze podejrzenia co do tego osobnika. -  Zwiewamy stąd. Wszystko wyjaśnimy ci w Obozie.
W OBOZIE?! Tak, pewnie mają jakiś obóz koncentracyjny, w którym zabijają biedne rudowłose dziewczyny. Może to jakaś tajna sekta? Ten Percy nie wyglądał mi na jakiegoś mafiozę, ale pozory często mylą. Niejednokrotnie można natknąć się na przystojnego chłopaka, który później morduje dziesiątki osób. 
Ciągle prowadził mnie po jakiś chaszczach, najprawdopodobniej w celu uniknięcia policji, mrucząc coś pod nosem. Jakiś Chejron, Annabeth, Grover. Nie znałam żadnej z tych osób, choć pocieszył mnie nieco fakt, że w ich sekcie znajduje się dziewczyna.
Po jakiejś godzinie, a może dwóch doszliśmy do skraju lasu. Moje oko zarejestrowało błysk, a gdy spojrzałam w tamtą stronę dostrzegłam runo zawieszone na gałęzi jakiejś sosny. Nie byłoby to takie bardzo dziwne gdyby owe runo nie było złote. I nie chodzi mi o jakąś marną podróbkę, pomalowanego sprayem runa. Chodziło o czyste, szlachetne złoto. Przede mną rozciągały się pola, sądząc po słodkawym zapachu były to pola truskawek. W dolinie zobaczyłam wielki, niebieski dom, którego szczegółów niestety z takiej odległości nie mogłam dojrzeć i około 20 mniejszych domków ustawionych w kształt prostokąta. Dalej widać było okrągłą arenę, Odeon i pawilon z ustawionymi stołami.
 - Każdego to zadziwia. – powiedział Percy stając obok mnie. – A teraz chodź, musimy zapoznać cię z Panem D.
Kiwnęłam głową i w milczeniu podążyłam za nim w dół wzgórza. Zastanawiałam się, czy coś jeszcze bardziej może mnie zaskoczyć.
Ach, jakże się wtedy myliłam. 

czwartek, 29 sierpnia 2013

Prolog

W Pawilonie Jadalnym panował gwar. Nic dziwnego. Świat został ocalony, Gaja obalona a Olimp uratowany. Z tej okazji Chejron i Pan.D zorganizowali ucztę jakiej nie było w obozie od dawna. Wszystkie stoły zsunięto, więc nie było już znaczenia kto pochodzi z jakiego domku. Na honorowych miejscach po dwóch stronach opiekunów obozu siedziała Wielka Siódemka, tak bardzo tej chwili wielbiona przez obozowiczów. Obok nich wszyscy najbliżsi przyjaciele, a jeszcze dalej mieszkańcy Obozu Jupiter, których również zaproszono. Gwar i śmiechy uradowanych obozowiczów dało się słyszeć jeszcze daleko w lesie co napewno rozzłościło tamtejsze potwory. Pomiędzy miejscami szybko uwijali się satyrowie, pod nadzorem Dionizosa, roznoszący najróżniejsze owoce, dania i samonapełniające się kubki.
Tylko jedna osoba milczała siedząc nieruchomo, wpatrzona w tarczę zachodzącego słońca. Jej ognistorude włosy powiewały na wietrze, a jedyną oznaką zdenerwowania były chwilę wcześniej pomalowane kolorowymi pisakami dżinsy.
Rachel Elizabth Dare. Wyrocznia delficka.
Od tygodnia miała dziwne wrażenie, że coś się wydarzy. Dzisiaj to przeczucie znacznie się nasiliło i w tej chwili była już niemal pewna – zbliża się kolejna wielka przepowiednia. Czuła, że za kilka minut, może kilkanaście, duch delf przemówi. Oprócz tego prawie co noc miała sny tak straszne, że nie chciała ich sobie przypominać. Potwory tak przerażające, że czoła mogli stawić im tylko najodważniejsi herosi na świecie. A było ich naprawdę mało.
W swoich snach widziała również Olimp, a właściwie Empire State Building rozpadający się na tysiące kawałków. Bogowie niknący pod wpływem czegoś wielkiego, czemu nie dali rady się oprzeć. Tysiące ludzi ewakuowanych ze swoich domów. A pośród tego wszystkiego – niepozorna ruda dziewczyna z o wiele za dużym jak na nią łukiem. W oczach jej widać było niewiarygodną wściekłość, jakby chciała zabić każdego na swojej drodze. Czegoś takiego młoda wyrocznie nie wiedziała od czasów Luke’a, a i on chyba był lepszy niż ta tajemnicza dziewczyna. W końcu, jak dalej mniema Annabeth, Kronos opanował Luke'a wbrew jego własnej woli. 
Rachel od dawna chciała o tym komuś powiedzieć. Wątpliwości paliły ją od środka. Wręcz bała się zasypiać w obawie, że sny znowu nadejdą. Potrzebowała rozmowy z kimś bliskim, kto zrozumiałby ją i wra Nie miała jednak sumienia psuć wybawicielom Olimpu dobrego humoru, a już w szczególności Percy’emu i Annabeth. Jej przyjaciele za dużo się wycierpieli, podczas gdy ona spokojnie czekała na ich powrót w miłej jaskini w Obozie. Poza tym nie chciała zaprzątać im głowy kolejnym zmartwieniem.  Mogłoby się przecież wydawać, że są to zwykłe sny, które nic nie znaczą. Jednak sny herosów, a już w szczególności wyroczni są zwykle przepowiednią przyszłości. Niedalekiej przyszłości.
Wtem poczuła, że to nadchodzi. Zrobiło jej się słabo, a przed oczami zatańczyły ogniki.
Wyrocznia chciała przemówić.
Rachel uderzyłaby całym swoim ciałem o ziemię, gdyby stojący obok Percy nie złapał ją w pasie. Kątem oka dostrzegła jeszcze mordercze spojrzenie Annabeth, kiedy wyrocznia ogarnęła jej ciało.
Dziecię łowczyni
Co spod prawa wyjęte
W noc przesilenia do niewoli wzięte
W dzień swych urodzin Olimp stratuje
Niejednego herosa strzałą zatruje
Na gniew bogów będzie narażona
I w potężnych męczarniach skona.
Zapadła cisza. Nawet pan D. który bez przerwy narzekał na rozbrykaną młodzież rozdziawił usta, lecz po chwili zaczerwieniwszy się nieco, zamknął je.  Rachel uwolniła się z uścisku Percy’ego i stanęła o własnych siłach lekko podpierając się jego ramienia. Zawsze ją to dziwiło. Wypowiedziała słowa, których nawet nie pamiętała lecz te kilka zdań zrobiło na obozowiczach piorunujące wrażenie.  Rachel zastanawiała się, czy gdyby w tej chwili asteroida walnęła w sam środek obozu młodzież byłaby równie osłupiała jak w tej chwili.
Chejron i Annabeth wymienili znaczące spojrzenie. Czy oni zawsze muszą tak robić? To stawało się coraz bardziej irytujące. Zawsze tak się porozumiewali, jakby dzielili jakąś wielką tajemnicę.
- W takim razie, właśnie wysłuchaliśmy nowej wielkiej przepowiedni. – rzekł takim tonem, jakby zamiast „wielkiej przepowiedni” chciał powiedzieć „wielkiej apokalipsy”.
Nikt się nie odezwał. Słowa nowej przepowiedni nie były zbyt zachęcające. P był chociaż cień nadziei, że wszystko skończy się dobrze. Tutaj jednak słowa były jednoznaczne „… Olimp stratuje”. Wszystko było wiadomo. Za kilka tygodni, miesięcy lub lat Olimp, bogowie i cała kultura grecka ulegnie zagładzie. A spowoduje to dziecię łowczyni… O kogo chodzi? O Thalię?
Percy złapał Annabeth za rękę. Wiele razem przeszli i widać było, że nie śpieszy im się do kolejnych przygód, zwłaszcza tak niebezpiecznych jak pamiętny pobyt w Tartarze. 
Dionizos, jak zawsze nie przejął się niczym. Po krótkim namyśle machnął lekceważąco ręką, nie zważając na gniewne spojrzenia Chejrona kierowane w jego stronę.
- Może i wszyscy zginiemy. Co tam. Dziękujemy ci Ravel za wygłoszenie przepowiedni, bla bla bla, ale teraz musimy wracać do uczty.  
Napełnił swój kielich dietetyczną colą i po chwili znów wrócił dotychczasowy gwar i hałas. Czuć jednak było w powietrzu napięcie. Coś się zbliżało. I nie było to nic dobrego.