Nazywam się Hope Rechard.
Większość osób nazywa mnie
dziwadłem, co w sumie nie jest tak dalekie od prawdy. Mam 14 lat, ADHD i dysleksje
a także dość dziwną przypadłość (jakby ADHD i dysleksja nie były dziwne) –
gdzie tylko pójdę, wokół mnie zbierają się różne, dziwne zwierzęta, co bywa dość…
kłopotliwe.
Pewnego razu, to była 6 klasa
podstawówki, podczas ostatniej klasówki z matmy, w samym środku sprawdzianu do
klasy wszedł… jeleń. Nie byłoby to tak bardzo dziwne gdyby nie to, że mieszkam
w Nowym Jorku, gdzie rzadko spotyka się jelenie pośród wieżowców. Cała klasa,
włączając w to przemiłą panią Berner, z wrzaskiem uciekła z pomieszczenia, podczas
gdy ja stałam jak wryta. Wiedziałam, że powinnam wyjść, jednak coś ciągnęło
mnie do tego zwierzęcia. I mogłabym się założyć o milion dolarów, że ów jeleń
do mnie przemówił. Po chwili zniknął i wszystko wróciło do normy. Uczniowie
znowu weszli do klasy i zabrali się za swoje arkusze, a pani Berner ponownie
wertowała najnowszy numer „New York Times’a”. Gdy wspomniałam o jeleniu
popatrzyli na mnie jakbym spadła z innej planety.
Później wielokrotnie próbowałam zagadnąć
o tym kogokolwiek, bo byłam pewna, że to jakiś żart. Zawsze jednak spotykałam
się z dziwnymi spojrzeniami, aż po niedługim czasie cała szkoła zaczęła szeptać
o moim prawdopodobnym urazie mózgu czy czymś podobnym. Ja sama prawie zaczęłam
wierzyć, że mi się przewidziało. Prawie, ale nie do końca.
Od tego czasu prawie cała szkoła
mnie unika. Nie robią tego tak otwarcie, co to, to nie. Przecież szkoła Goode
promuje brak rasizmu, tolerancję i inne rzeczy, których oczywiście nikt nie
przestrzega. Często jednak odczuwam bycie klasowym dziwadłem. Kiedy próbuję do
kogoś zagadać najczęściej kończy się to tym :
Ja : Cześć, co tam?
Ktoś : Dobrze.. O, chyba ktoś
mnie woła, muszę lecieć. Cześć.
I zwykle owa osoba oddala się ode
mnie jak najprędzej po chwili dołączając do swojej paczki i szepcąc coś na mój
temat. Nie żeby mi to szczególnie
przeszkadzało, jestem typem lekkiego odludka i najlepiej czuję się w
towarzystwie mojej przyjaciółki – Vivian.
Jeśli już o niej mówię. Vivian jest
ode mnie lepsza w każdym calu, począwszy od imienia. Vivian, takie poetyckie,
niby z bajki. Jej rodzice mieli naprawdę dobry gust, nie to co moi. Rząd
powinien zakazać nosić imię Hope, które według mnie jest najgorszym imieniem
jakie zna ludzkość. Następną lepszą rzeczą jest wygląd. Czy moja przyjaciółka
urodziła się po to, aby mnie wprawiać w kompleksy? Długie, kasztanowe włosy,
opadające kaskadami aż do pasa, gładka, brzoskwiniowa cera i wielkie zielone
oczy i ta smukła sylwetka to zdecydowanie
ideał dziewczyny. A ja? Największy
rudzielec na świecie z o wiele za bladą cerą, która nawet po kilku godzinach
leżenia na pełnym słońcu ani trochę nie zbrązowiała, niska i pryszczata.
Wydawałoby się, że to już za dużo jak na taką dziewczynę jak ja. Ale oczywiście
nie byłabym sobą, gdybym nie miała jest jeszcze jednej rzeczy, przez którą
czuję się jak najgorsza oferma. Vivian zawsze jest opanowana i łagodna, podczas
gdy ja rzucam się z nożem kolegę, który przez przypadek poplamił mój zeszyt.
Nie moja wina, że taka się urodziłam. Mój ojciec jest jeszcze większym
samotnikiem niż ja. Siedzi całymi dniami w lesie obserwując jakże nudne życie
mrówek i innych owadów, które do najpiękniejszych nie należą. Czasem zdarza
się, że nie widuję go kilka dni, bo „prowadzi badania”, jak to sam nazywa. Dla
mnie nie ma nic odkrywczego w siedzeniu cały dzień bez poruszania się z dziwną
kamerką przypiętą do jeszcze dziwniejszego kasku.
Matki nie poznałam. Według tego
co mówi ojciec, a ja nie radzę mu ufać, odeszła zaraz po moich narodzinach.
Podobno była piękna, choć nie opisał tego dokładnie. Gdy pytałam go, jaki miała
kolor włosów, czy choćby jak miała na imię –milkł. Taki jest mój ojciec. Jak
można nie pamiętać imienia matki swojej córki, do jasnego gromu? W sumie nie dziwię się nawet, że od niego
odeszła. Któż by wytrzymał z takim odludkiem jakim jest Alber Rechard? Bo ja
zdecydowanie już nie wytrzymywałam, a czekały mnie jeszcze 4 długie lata w jego
domu, aż osiągnę dorosłość. A wtedy zamierzam się wyprowadzić, czy tego chce
czy nie. Cóż… nie wiedziałam, że
wyprowadzić się od niego przyjdzie mi tak szybko.
~~
Następna nudna przerwa, podczas
której będę siedzieć razem z Vivi na korytarzu i obgadywać przechodzących uczniów.
Nawiasem mówiąc, ostatnio stało się to naszą ulubioną rozrywką, zaraz bo
siedzeniem całymi dniami w kawiarni. Tak, przyznaję się. Ja, Hope Rechard
(ciągle się krzywię na widok tego imienia) jestem, wraz z moją przyjaciółką
Vivian McGross uzależniona od kawy.
- Patrz, przystojniak na
horyzoncie. – szturchnęła mnie Vivi przy okazji wyrywając mnie z dość
pesymistycznych myśli na temat własnej beznadziejności.
- Gdzie? – zaczęłam rozglądać się
dookoła nie widząc nic specjalnego. Zwykli uczniowie naszej pokręconej szkoły,
czyli dresiarze, goci i inne osobliwości razem wzięte, lalunie poprawiające po
raz setny swój makijaż i.. zobaczyłam go.
Czarne włosy miał rozwichrzone we
wszystkie strony, jakby przed chwilą wstał z łóżka, albo, co gorsza, nigdy nie
widział na oczy grzebienia. Wolałam tę pierwszą wersję. Oczy miał koloru morza,
zielono-niebieskie. Może to dziwne (jak cała moja marna istota), ale miałam
wrażenie, że widzę w nich wzburzone fale, a nawet cały ocean.
Tak, zwariowałam.
W przeciwności do innych typowych
osobników płci męskiej, był wysportowany, choć nie wyglądało na to, aby całymi
dniami przesiadywał w siłowni chcąc zrobić wrażenie na dziewczynach. Po prostu taki
był. Skóra lekko opalona, jakby niedawno wrócił z długich wczasów. W sumie, za tydzień kończy się szkoła, lato w
pełni. Może opuścił sobie szkołę na kilka dni. Na moje oko, wyglądał na około
16-17 lat, choć nie byłam pewna. Moje oko w większości przypadków zawodzi, jak
to było podczas hamowania na łyżwach. Źle oceniłam odległość i… zapomnijmy o
tym.
Chłopak niewątpliwie był
przystojny, lecz raczej nie dla każdego. Dla mnie jest typem jeżdżącym na
deskorolce, co nie wszystkim dziewczynom musi się podobać. Jedne wolą zawsze
perfekcyjnych lalusiów w garniturach, do których raczej ten chłopak nie
należał, inne luzackich i zabawnych kolesiów
Nie byłam pewna czy dobrze widzę,
ale tak. Chłopak szedł bardzo powoli, co chwilę rozglądając się dookoła.
Wyglądał, jakby kogoś szukał… albo się skradał. Przed czym można jednak chować
się w wielkiej szkole? Może rzucił dziewczynę, a ta jest na niego wściekła? Tak,
to by było bardzo możliwe.
- Halo, ziemia do Hope. – machała
mi przed oczami Vivi, krztusząc się ze śmiechu. – On już przeszedł i wcale nie
zauważył twojej dziwnej miny. Nie chcesz wiedzieć jaka ona była.
Tak, raczej nie chciałam
wiedzieć. Kiedy za dużo myślę robię bardzo dziwne miny, które okropnie
wykrzywiają mi twarz. Wolę nie myśleć co by było, gdyby chwilę wcześniej ten
chłopak na mnie popatrzył. Pewnie chciałabym zapaść się pod ziemię, co nie było
tak wcale trudne, zważając na pękającą w niektórych miejscach podłogę.
- No, hmm. Bardzo się cieszę. –
wymruczałam coś niezrozumiałego w odpowiedzi, na co moja ukochana i zawsze
rozumiejąca przyjaciółka wybuchnęła niekontrolowanym śmiechem.
Na końcu języka miałam już jakąś
ciętą uwagę, których w ostatnim czasie jakoś wcale mi nie brakuje, gdy zbliżyły
się do nas dwie, najgorsze lalunie na świecie. Zamieniłabym wszystko, byleby
tylko nie spotykać się z nimi. Wyobraźcie sobie dwie potraktowane bardzo mocnym
makijażem cheerlederki, wymachujące do wszystkich swoimi kolorowymi pomponami.
Są bardzo, bardzo miłe dla każdego chłopaka, przez co ci palanci zadurzają się
w nich bez pamięci. Najczęściej, gdy któryś z nich zostaje chłopakiem
cheerlederek niknie w niewyjaśnionych okolicznościach. Przypuszczam , że kończą
w psychiatryku. Dla nas, czyli zwykłych uczennic Goode, są najwredniejszymi zołzami jakie można
spotkać w okręgu całego stanu. Często, niechcący, moja szafka przytrzaśnięta
jest kolorowym pomponem, co wcale nie jest takie miłe. W szczególności gdy
trzyma tam się bardzo ważny referat na historię. Takie właśnie są Kelli i
Tammi.
- Czego chcecie? – warknęłam,
choć wcale nie siliłam się na taki ton. To po prostu samo wychodziło, gdy tylko
zobaczyłam te dwie idiotki.
- Hope, kochanie, ciągle tak nas
nie lubisz? – wyszczerzyła, w sztucznym uśmiechu idealnie białe zęby, Tammi. –
Chciałybyśmy tylko porozmawiać. Tylko… bez twojej przyjaciółki. – ostatnie słowo
wymówiła z takim grymasem na twarzy, jakby bardzo bolał ją ząb.
Po co miałabym rozmawiać z nimi? Pewnie
znów wymyślą coś równie głupiego jak pieczenie ciasteczek dla biednych kotków
(który kot lubiłby owsiane ciasteczka niskokaloryczne?) albo zbiórka na nowe
ubrania dla szkolnych cheerlederek.
Miałam zaprzeczyć i dodać do tego
jakąś zgryźliwą uwagę, ale napotkałam zachęcające spojrzenie Vivi. Odkąd ona
tak lubiła Kelli i Tammi? A może chciała abym na spokojnie przywaliła im prosto
w twarz?
W każdym bądź razie, niewiele
myśląc skinęłam lekko głową. Mogłabym się założyć, że zobaczyłam na twarzy
Kelli wyraz tryumfu, ale nie zastanawiałam się nad tym dłużej. Myślałam tylko o
tym, aby już to mieć za sobą.
- Tędy. – rozkazała Tammi prowadząc
mnie w wąski korytarz. Od ilu lat jestem w tej szkole, nigdy nie szłam tym
korytarzem. Był znacznie inny niż te, którymi chodziłam najczęściej. Ze ścian
odchodziła farba, niekiedy i tynk, podłoga pokryta była dużą ilością kurzu, na który
oczywiście ma m alergię.
Wreszcie doszłyśmy do małych
drzwi całkiem poobdzieranych z lakieru. Kelli otworzyła je przede mną zapraszając
do środka, a ja popatrzyłam się jeszcze raz za siebie, życząc sobie w duchu
szczęścia. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że daleko, daleko za mną stał ów
chłopak, którego niedawno zobaczyłam. Co on tu robił? A może śledził
cheerlederki? Byłoby to całkiem możliwe, zważając na to, że każdy się w nich
zakochuje.
Biorąc głęboki wdech przekroczyłam
wysoki próg, oddzielający korytarz od pomieszczenia. Była to mała, całkowicie
pusta sala do której światło dostawało się jedynie dzięki małemu okienku tuż
przy suficie. Ściany pokrywały liczne graffiti, tak, że nie było widać już jaki
miały kolor. Podłoga zaś była wytarta, jakby chodziły po niej całe pokolenia
młodzieży.
Teraz jednak pomieszczenie
wydawało się być nieuczęszczane od wielu, wielu lat. Przyznam szczerze, że
widok ten trochę mnie zaskoczył a jeszcze bardziej przestraszył. To było jednak
nic z tym, co miało czekać mnie w niedalekiej przyszłości.
- Po co mnie tutaj zabrałyście? –
zapytałam starając się powstrzymać drżenie głosu.
Chyba mi się nie udało, bo
obydwie ryknęły śmiechem, jakbym to co powiedziała było najzabawniejszym żartem
jakie usłyszały. Wreszcie odezwała się Kelli.
- Widzisz, droga
Hope. Zwykle nie atakujemy dziewczyn, ale jesteś półboginią więc.. Można uznać,
że ta zasada się nie liczy.
Nie miałam nawet
czasu zapytać, czy zwariowały, bo mówiąc te słowa zaczęły się zmieniać.
Dosłownie. Ich twarze i ręce znacznie pobladły, tak, że były już bledsze niż
moje, a to należało do dużego osiągnięcia, skóra zrobiła się śnieżnobiała, oczy
całkiem czerwone, a z ust… wystawały najprawdziwsze kły!
Ja chyba naprawdę
zwariowałam. Zobaczywszy je wrzasnęłam jakby ktoś przyłożył mi rozpalony do
czerwoności metal i w pierwszym odruchu chciałam uciekać. Moje nogi jednak, co
zwykle się nie zdarza, odmówiły posłuszeństwa. Jakbym była sparaliżowana.
- Teraz się
policzymy, Hope. W sumie, polowałyśmy na kogoś innego, ale ty też jesteś dobra.
Podchodziła do mnie
powoli, jakby syciła się moją bezradnością i przerażeniem. Teraz dopiero
zobaczyłam jej nogi. Były jeszcze dziwniejsze niż cała reszta. Pod krótką
spódniczką cherlederki lewa noga była.. włochata? Natomiast druga, chyba zrobiona z brązu.
W normalnych warunkach
wybuchnęłabym śmiechem, teraz jednak nie byłam w stanie się ruszyć, a co
dopiero cokolwiek powiedzieć. Czułam, jak przerażenie ogarnia moje ciało, a
Kelli była coraz bliżej, obnażała powoli kły.
Zamknęłam oczy i
wymówiłam w duchu krótką modlitwę. Zginę od rąk cheerlederek, które zamieniły
się w dziwne stworzenia, co było najprawdopodobniej zwykłym wytworem mojej
chorej wyobraźni. W sumie to byłam
gotowa na śmierć.
Kelli rzuciła się
na mnie i w chwili kiedy czułam już jej śmierdzący oddech na szyi drzwi do sali
gwałtownie się otworzyły. Rozwarłam powieki i ujrzałam tego samego bruneta,
którego zauważyłam już dwa razy na korytarzu. Tym razem trzymał w ręku… czy to był miecz?! Tak, nie mogłam przecież
się mylić. Był to najprawdziwszy miecz zrobiony z czegoś, o czym nie miałam
pojęcia. Zdecydowanie nie była to stal.
W każdym bądź razie
ciął tym swoim mieczem Tammi, która zmieniła się w kupkę popiołu. Jak dla mnie
wyglądało to ohydnie, ale wciąż nie byłam pewna czy śnię. Bo przecież
cheerlederka zamieniająca się w proch to nie jest nic normalnego.
- Ty! – wrzasnęła z
drugiego końca pokoju Kelli. – Pożegnaj się z życiem!
- Raczej nie mam
zamiaru. Czy ty nie powinnaś służyć czasem Hekate? – odpowiedział jej chłopak
zbytnio nie przejmując się wściekłym tonem cheerlederko-wampiro-kozło podobnego
coś.
- Nie zmieniaj
tematu! Już jej nie służę! Giń ! –krzyknęła po raz drugi i rzuciła się na chłopaka
w oszałamiający tempie, podczas gdy ja stałam w osłupieniu przyglądając się tej
scenie.
- Chodź. – brunet złapał
mnie za przegub. Chciałam się wyrwać, lecz trzymał mnie w stalowym uścisku. – Chodź,
błagam cię. – powiedział po raz drugi, a ja ustąpiłam.
Czy postradałam
zmysły? Raczej tak. Dałam się poprowadzić jakiemuś nieznajomemu chłopakowi,
który w dodatku trzymał w ręku narzędzie zbrodni, najprawdopodobniej ukradzione
z jakiegoś muzeum. Mógł to być jakiś chory
na umyśle człowiek, który uciekł z psychiatryka, albo co gorsza gwałciciel.
Wydostaliśmy się ze
starego budynku przy akompaniamencie krzyków Kelli mieszanych z wrzasków przerażenia
innych uczniów. Już z daleka słyszałam wycie syreny policyjnej, która jak
zakładałam, już pędziła aby wsadzić mnie do więzienia. Jakoś nieszczególnie
wyobrażałam się w zakładzie poprawczym. Swoją drogą, ciekawa jestem czy mojego
ojca by to przejęło.
- Stop. – wyrwałam się
chłopakowi, gdy już znaleźliśmy się na zatłoczonej ulicy, gdzie na pewno nie
znalazłyby nas radiowozy policyjne ani dziwne cheerlederki. –Dlaczego Kelli i
Tammi zmieniły się w jakieś potwory? Czemu trzymałeś miecz? Gdzie jest moja
przyjaciółka? I KIM TY DO CHOLERY JESTEŚ?!
Przystanął na
chwilę, ale jak widać nie był zbyt zmęczony. Uśmiechnął się do mnie, jakbym przypominała
mu kogoś kogo znał. Nie obchodziło mnie zbytnio jakie on ma znajomości.
Chciałam tylko szczerej odpowiedzi na moje pytania. Czy to tak dużo?
- Zacznę od końca,
okej? Jestem Percy, nie wiem gdzie jest twoja przyjaciółka, trzymałem miecz aby
cię uratować, a empuzy… No cóż, przykra sprawa. Ostatnio przestały służyć
Hekate i mamy pewne problemy.. z pożeraniem herosów.
Empuzy? Hekate?
Herosi? Te wszystkie nazwy skądś znałam, chyba z mitologii, o której czasem opowiadał
nam nauczyciel historii.
Nie dane mi było
odpowiedzieć gdyż całkiem blisko usłyszeliśmy syrenę policyjną i głos
pochodzący z głośnika.
- Ktokolwiek
widział dwóch zbiegów – Hope Rechard i Percy’ego Jacksona. Dziewczyna o długich rudych włosach i piwnych oczach
ubrana była w czarną bluzę. Chłopak już wcześniej podejrzewany był o
zdemolowanie szkoły. Krótkie czarne włosy, zielone oczy ubrany był w niebieską
bluzę. Ostatni raz widziani byli…
- Znowu to samo. –
mruknął pod nosem ciągnąc mnie znów w stronę ulicy. Zabrzmiało to tak, jakby co
rok szukała go policja. Miałam coraz to gorsze podejrzenia co do tego osobnika.
- Zwiewamy stąd. Wszystko wyjaśnimy ci w
Obozie.
W OBOZIE?! Tak,
pewnie mają jakiś obóz koncentracyjny, w którym zabijają biedne rudowłose
dziewczyny. Może to jakaś tajna sekta? Ten Percy nie wyglądał mi na jakiegoś
mafiozę, ale pozory często mylą. Niejednokrotnie można natknąć się na
przystojnego chłopaka, który później morduje dziesiątki osób.
Ciągle prowadził
mnie po jakiś chaszczach, najprawdopodobniej w celu uniknięcia policji, mrucząc
coś pod nosem. Jakiś Chejron, Annabeth, Grover. Nie znałam żadnej z tych osób,
choć pocieszył mnie nieco fakt, że w ich sekcie znajduje się dziewczyna.
Po jakiejś
godzinie, a może dwóch doszliśmy do skraju lasu. Moje oko zarejestrowało błysk,
a gdy spojrzałam w tamtą stronę dostrzegłam runo zawieszone na gałęzi jakiejś
sosny. Nie byłoby to takie bardzo dziwne gdyby owe runo nie było złote. I nie
chodzi mi o jakąś marną podróbkę, pomalowanego sprayem runa. Chodziło o czyste,
szlachetne złoto. Przede mną rozciągały się pola, sądząc po słodkawym zapachu
były to pola truskawek. W dolinie zobaczyłam wielki, niebieski dom, którego szczegółów
niestety z takiej odległości nie mogłam dojrzeć i około 20 mniejszych domków
ustawionych w kształt prostokąta. Dalej widać było okrągłą arenę, Odeon i
pawilon z ustawionymi stołami.
- Każdego to zadziwia. – powiedział Percy
stając obok mnie. – A teraz chodź, musimy zapoznać cię z Panem D.
Kiwnęłam głową i w
milczeniu podążyłam za nim w dół wzgórza. Zastanawiałam się, czy coś jeszcze
bardziej może mnie zaskoczyć.
Ach, jakże się wtedy myliłam.
Ach, jakże się wtedy myliłam.
Bardzo fajne. Czekam na następny rozdział.
OdpowiedzUsuńOby szybko ;)
Extra dłuuugi wciągający rozdział :) Kiedy drugi?
OdpowiedzUsuńKoksu
Jak miło czytać coś o Percy'm, chociaż wolę, gdy jest z Ann, a na razie mam wrażenie, jakby coś się kroilo z Hope ;d
OdpowiedzUsuńW każdym razie niewątpliwie czekam na kontynuację :)
Buziaki
Merr
Ps zapraszam do siebie na podobną tematykę :)
percyiannabeth.blogspot.com
A pisałaś, że rudych nie lubisz! Ale rozdział piękny, długi (za co masz u mnie DUUUUŻY plus). <3
OdpowiedzUsuńKaZik.
Fajny blog
OdpowiedzUsuńPisz nowyy rozdział Tusku!
OdpowiedzUsuńJaa. Znasz mnie :)
Proszę cię. Pisz dalej bo nie mogę się doczekać. Nieźle się zapowiada. Pliska :)
OdpowiedzUsuńBlog jest bardzo ciekawy i wciągający. Jeśli chodzi o poprawność to jest kilka powtórzeń (przepraszam ale nie mogłam się powstrzymać :) ) Poza tym nieźle. Masz lekkość pisania i widać, że to lubisz. A jeśli chodzi o temat Percy'ego... Już Cię uwielbiam XD Czekam na więcej.
OdpowiedzUsuńMeg